Liturgia. Przypowieść; Peter J. Leithart

Zapewne każdy z nas był kiedyś świadkiem podniesienia kurtyny w teatrze, kiedy naszym oczom ukazuje się scena, aktorzy, scenografia, które do tej pory pozostawały ukryte. Ostatnie nabożeństwo właśnie tak wyglądało. Tylko że za kurtynę służyły te rzeczy, które uważałem za rzeczywistość: pastor, stół, kazalnica, wschodnia ściana kościoła. Wszystko to znikło, a moim oczom ukazały się rzeczy, o których nigdy nie śniłem.

Wszystko zaczęło się od wezwania na nabożeństwo. Pastorzy przeszli przez kościół od drzwi do stołu komunijnego, a jeden z nich pozdrowił nas „w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Stare, znane pozdrowienie. Wtedy jakby skurczył się, zaczął się składać i dzielić i jedna jego połowa odsunęła się na lewo, a druga na prawo. Pośrodku ukazała się ciemność. I usłyszałem głos dochodzący z ciemności, podobny do trąby, a następnie dostrzegłem jakiś kształt. Był to kształt przypominający człowieka. Był ogromny, odziany w szatę podobną do chmury burzowej. Jego oczy płonęły, włosy jaśniały śnieżną bielą, stopy żarzyły się jak roztopiona miedź. Nie mogłem patrzeć w jego twarz, bo było to jak spoglądanie na Słońce. Dostrzegłem tylko, że kiedy przemawiał, z jego ust wychodził jakby miecz.

Zbity z tropu spojrzałem na żonę. Siedziała obok jakby nic szczególnego się nie działo. Pochyliła się do przodu i uklękła. Byłem jak sparaliżowany, ona zaś rzuciła mi krótkie spojrzenie. Wtedy padłem na kolana, na twarz, drżący i oniemiały, gotowy na śmierć, niemal martwy. Nie pamiętam, jak długo to trwało. Ktoś w końcu podszedł, dotknął mnie i powiedział: „Nie bój się”. I wstałem. Moja żona stała obok podobnie jak wszyscy inni. Zapewne słuchali absolucji. Moje serce zwolniło. Miałem nadzieję, że już po wszystkim. I w duchu wyliczałem wszystko, co zjadłem w sobotni wieczór.

To jednak nie był koniec, ale dopiero początek. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że dach kościoła po prostu zniknął. Stałem wprost pod niebieskim firmamentem, a przecież byłem w zadaszonym budynku. To również mnie zaniepokoiło, choć nie tak jak to, co nastąpiło potem. Ten sam głos podobny do trąby zabrzmiał ponownie i oto nieboskłon zaczął się kurczyć i zwijać, aż powstał w nim wyłom. Głos w jakiś niezrozumiały sposób wciągał mnie coraz wyżej ku rozdarciu w nieboskłonie.

Dopiero tam, w niebie, zaczęły się dziać naprawdę dziwne rzeczy. Stałem na skraju czegoś, co wyglądało jak sala tronowa jakiegoś wielkiego króla. W samym środku stał tron, lecz blask płynący od niego nie pozwalał mi dostrzec żadnych szczegółów. Wokół tronu stali ludzie ubrani w lśniące, białe szaty. I wielki tłum liczący miliony milionów – choć nie wiedziałem kogo. Niektórzy z nich byli raczej ludźmi albo może kiedyś nimi byli. Inne istoty wyglądały jakby powstały w wyniku eksperymentów genetycznych – miały skrzydła, kły, szpony i grzywy. Wszyscy śpiewali. Rozpoznałem tę pieśń. Była jedną z moich ulubionych. Była pieśnią wybraną na dzisiejsze nabożeństwo.

Jedna z istot stała przed złotym ołtarzem. Trzymała naczynie z kadzidłem, z którego unosił się dym. Z dymu zaś dochodziły głosy, krzyki i jęki, jakie można usłyszeć w rzeźni. Głosy stawały się coraz głośniejsze, aż stały się grzmotem zagłuszającym wszystko inne, jak huk wodospadu. Istota w jakiś tajemniczy sposób zebrała te głosy, pomieszała z dymem i posłała wzwyż ku tronowi. Następnie wzięła kilka jarzących się biało węgli z ołtarza i rzuciła w dół przez wyrwę w nieboskłonie, na ziemię. Spojrzałem i ujrzałem jakby błyskawice i usłyszałem grzmoty – widziałem i słyszałem wszystko wyraźnie mimo wielkiej odległości – uderzające w budynki i mosty, a ziemia trzęsła się jak podczas wielkiego trzęsienia ziemi.

Obok króla zasiadającego na tronie był Baranek, lecz inny niż wszystkie, jakie do tej pory widziałem. Miał siedem rogów i siedmioro oczu, a w ręku trzymał zwój. Zwój był zapieczętowany, lecz Baranek złamał pieczęcie i rozwinął zwój, i zaczął z niego czytać, a jego głos brzmiał jak trąba. Przeczytał słowo, a poniżej rozszalała się burza z błyskawicami i gradem. I kiedy tak odczytywał zdanie po zdaniu, góry poruszały się, gwiazdy spadały, Słońce i księżyc zaćmiły się, z piekła uniósł się gęsty dym, a było w nim pełno potworów. Znów przemówił i ujrzałem smoka stojącego na brzegu morza, a także bestię podobną do lamparta o czterech głowach wychodzącą z wody oraz inną bestię podobną do pierwszej wyłaniającą się z ziemi jak Adam w dniu swojego stworzenia. Smok zaś i bestie chwyciły broń i ruszyły do walki ze świętymi. Wiedziałem, że będę świadkiem wielkiej rzezi, w której krew sięgnie koniom do uzd.

Z miejsca, na którym stałem, wysoko na niebie, wojna nie przypominała wojny, lecz raczej żniwa i procesję. Tuziny, a potem setki i w końcu tysiące ludzi z widocznymi ranami, niektórzy bezgłowi, inni poćwiartowani jakimś sposobem maszerowali przez bramę niebios wprost do sali tronowej z pieśnią na ustach. Odgłosy bitwy mieszały się z pieśnią. Ogień i dym wypełniły salę tronową, lecz nikt nie przestawał śpiewać.

Znów usłyszałem głos Baranka, który tym razem wydawał rozkazy innej grupie stworzeń. Siedem z nich weszło przez bramę, niosąc złote kielichy jak kapłan w czasie komunii. Stanęły na skraju rozdarcia w nieboskłonie i zaczęły wylewać wino na ziemię. Pierwszy opróżnił swoją czaszę i zwolennicy bestii pokryli się wrzodami i czyrakami. Kolejny opróżnił kielich i oto woda w morzach i rzekach zamieniła się w krew. W tym czasie niebo pociemniało i przecięła je błyskawica. Ziemia zaś zataczała się jak pijana. W końcu sam nieboskłon rozpadł się na kawałki, które spadły na ziemię jak grad. I ujrzałem bestie strzaskane głazami, miasto pochłonięte przez ogień, a każdy, kto upił się krwią świętych został osądzony i wrzucony do ognia.

„Już czas”, powiedziała do mnie jedna z istot, „musimy iść”. Baranek jechał na białym koniu, choć już nie wyglądał jak Baranek. Był człowiekiem, którego ujrzałem na samym początku, przemawiającym donośnym głosem, z jaśniejącą twarzą, z którego ust wyłaniał się miecz. Tysiące maszerowało za nim wprost z nieba, armia odziała w biel, zstępująca na ziemię. „Nie możesz tu zostać”, powiedział jeden z nich, „czas powrócić na ziemię”.

„Musimy już iść”, powiedziała moja żona. Siedziałem w ławce, ona zaś dotykała mojego ramienia. „W ogóle nie uważałeś. Zachowujesz się jak dziecko. Całkiem nieobecny”.

Lecz ja wiedziałem, że nie o to chodzi. Chyba pierwszy raz w życiu rzeczywiście wziąłem udział w nabożeństwie.

Tłumaczył Bogumił Jarmulak.

Źródło: Liturgy. A Parable

Tagged with:
 

Leave a Reply

(Spamcheck Enabled)