Antidotum na postmilenijnych japiszonów; James B. Jordan
„Oczekując błogosławionej nadziei i objawienia chwały wielkiego Boga i Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa” (Ty 2,13).
Ktoś mnie niedawno zapytał, jak postmilenista taki jak ja wygłosiłby kazanie na temat „błogosławionej nadziei”. Pytanie jest o tyle podchwytliwe, o ile postmileniści wierzą, że historia będzie trwała jeszcze długi czas przed powtórnym przyjściem Chrystusa. Jak długo? Nie wiemy.
Kiedy Bóg stworzył świat, przykazał ludziom, by go uprawiali, przemieniali „naturę” w „kulturę”, przekształcali świat z chwały w chwałę. Zadaniem człowieka jest wydobyć z tego świata cały jego potencjał. Dzięki Jezusowi Chrystusowi ludzkość znów może stanąć na wysokości zadania – przekształcania tego świata w świat, który będzie chwalił Boga.
Przyglądając się naszej planecie, widzimy, że wiele jest jeszcze do zrobienia. Nawet gdyby większość ludzkości nawróciła się jutro i nie musielibyśmy dłużej martwić się o wojny, głód i rozboje, świat nadal potrzebowałby wiele czasu do pełnego rozwoju.
Poza tym, czy Biblia gdziekolwiek stwierdza, że planeta Ziemia jest jedynym zadaniem? Skoro Bóg umożliwił nam podróżowanie na inne planety, można przypuszczać, że również i je powinniśmy rozwinąć i przekształcić z chwały w chwałę zgodnie z Jego kosmicznym zamiarem, zanim powróci Chrystus. Może to zająć setki tysięcy lat. (Jednym z powodów, dla których lubię czytać książki science fiction Cordwainera Smitha, pobożnego chrześcijanina, jest jego wizja kosmicznego rozwoju i przekształcenia z chwały w chwałę).
Bez względu na to, ile jeszcze lat przyjdzie nam czekać na powrót Pana – sto czy milion – pozostaje pytanie, jak „oczekiwać błogosławionej nadziei”? Jak na to powinien odpowiedzieć postmilenista?
Gdyby przyszło mi na ten temat głosić kazanie, wymieniłbym trzy punkty. Po pierwsze, błogosławiona nadzieja oznacza, że Chrystus przyjdzie, aby przemienić cały wszechświat. Po drugie, błogosławiona nadzieja oznacza, że Chrystus przyjdzie i uwolni mnie od niewoli tego życia. A po trzecie, błogosławiona nadzieja oznacza, że Chrystus przyjdzie i będzie ze mną wieczerzał w najbliższą niedzielę. (Zdaję sobie sprawę, że niektórzy komentatorzy odnoszą Tytusa 2,13 do zburzenia Jerozolimy, a nie ostatecznego przyjścia, choć wolę pozostawić tę kwestię na inną okazję.)
Po pierwsze, prawdą jest, że nasz Pan powróci pewnego dnia, by przemienić cały kosmos. Wspomina o tym Rzymian 8,18-25, stwierdzając, że ludzkość jest związana z tym światem. Po upadku Adama świat stał się mu obcy, lecz przez zmartwychwstanie Chrystusa świat staje się na powrót pojednany z człowiekiem. Pewnego dnia Jezus powróci i całkowicie przemieni ten świat. Tak jak Jego zmartwychwstałe ciało było wersją naturalnego ciała obleczonego w chwałę, tak nowy wszechświat będzie wersją poprzedniego, obleczonego w chwałę.
Nie oznacza to jednak, że Jezus musi przyjść za mojego życia, abym mógł Go wyczekiwać. Jeśli mam biblijną świadomość kosmicznego wymiaru, wówczas wraz z Nim oczekuję przemiany całego świata. Zdaję sobie sprawę, że wiele wieków bądź tysiącleci potrzeba, by mógł nastać czas uniwersalnych żniw. Ponieważ trzymam się obrazu odnowienia wszechrzeczy, nie będę na siłę skracał Bożego czasu.
Paweł wspomina w Rzymian 8,22, że wzdychanie i bolączka świata podobne są do procesu rodzenia, który trwa nawet kilkanaście godzin i zakłada ostry ból skurczów. Jawi się jak umieranie (Rdz 3,16 i 2,17), ale nie powoduje śmierci. W czasach kryzysu na arenie międzynarodowej chrześcijanie nieraz myślą, że koniec świata jest bliski. W pewnym sensie mają rację, gdyż ostry ból oznacza koniec starego świata i narodziny nowego. Ale bóle nie są tożsame z narodzinami. Chwała nadejdzie później, lecz tymczasem będzie ból i chrześcijanie nadal będą z utęsknieniem wypatrywać przemiany kosmosu.
Po drugie, rzeczywiście mogę oczekiwać nadejścia Chrystusa w moim życiu – nie w ostatecznym sensie, ale w takim, że nadejdzie, by wyzwolić mnie od okrucieństwa tego życia. Czy optymistyczny postmilenista może mówić o okrucieństwie życia? Tak, ponieważ Nowy Testament o nim mówi. Paweł mówi w Rzymian 8,23, że prawdziwi chrześcijanie „wzdychają w sobie, oczekując synostwa, odkupienia swego ciała”.
I choć jesteśmy już zaadoptowani w Chrystusie, nasze synostwo nie będzie pełne przed dojściem do chwały, zgodnie z Jego przykładem. Choć mamy już dostęp do Bożego tronu w tym życiu, pełny wymiar tego dostępu doświadczymy dopiero po śmierci.
Paweł powiedział: „Życiem dla mnie jest Chrystus, a śmierć zyskiem” (Flp 1,21). Niedoświadczeni chrześcijanie mogą nie wiedzieć, co oznacza tęsknić za śmiercią, lecz ukrzyżowani z Chrystusem zaczynamy rozumieć pragnienie Pawła. Pozostajemy tu z Bożego powołania, by wypełnić nasze obowiązki na Jego chwałę. A śmierć rzeczywiście jest zyskiem. I choć z jednej strony śmierć jest ostatnim przeciwnikiem (1 Kor 15,26), prawdą jest także, że „jest czas rodzenia i czas umierania” (Koh 3,2).
Po trzecie, nasz Pan Jezus Chrystus przychodzi, by być z nami w szczególny sposób każdego Dnia Pańskiego. Dzień Pański jest niczym innym jak kolejnym [znanym ze Starego Testamentu – przyp. tłum.] Dniem Pana – dniem nawiedzenia, sądu i zbawienia. Biblia uczy, że nabożeństwo nowego przymierza nie odbywa się z dala, jak w starym przymierzu, lecz ma miejsce w niebie (Hbr 12,22-24). W nabożeństwie Dnia Pana zostajemy pochwyceni jak Jan (Apk 4,1) do samego nieba. Przystępujemy do Jezusa, „pośrednika nowego przymierza” (Hbr 12,24).
On także przystępuje do nas. Tak jak prawdą jest, że wstępujemy do nieba, tak prawdą jest, że On zstępuje do nas. W dniu Pięćdziesiątnicy zstąpił Duch, przynosząc niebo na ziemię. Jest to obrazem nabożeństwa. Każdego tygodnia możemy oczekiwać chwalebnego objawienia naszego Pana i Zbawiciela.
Oczywiście możemy też przystąpić do Niego w każdym czasie, lecz szczególna obecność Chrystusa wiąże się z nabożeństwem, gdyż On ustanowił ten czas, by zbliżać się do Jego tronu i składać Mu pokłony. W tym ustanowionym czasie karmi nas prawdziwym Chlebem z nieba, swoim drogim ciałem i krwią podczas Wieczerzy Pańskiej.
Często argumentuje się, że „wyczekiwanie błogosławionej nadziei” uświęca chrześcijan i że postmileniści pozbawiają się tej korzyści. Mam jednak nadzieję, że powyższe argumenty świadczą przeciw takim dywagacjom. W końcu każdego tygodnia oczekujemy błogosławionej nadziei. Wierzymy, że nadejdzie czas, gdy złożymy krzyż i weźmiemy koronę. Możemy jej też wypatrywać na końcu historii, kiedy wszystko będzie przemienione i przyobleczone w chwałę.
Osobista pobożność i millenium
Postmileniści uchodzą często w oczach innych za „tryumfalistów”. Całkiem słusznie zresztą. Wierzymy, że w Chrystusie będziemy „tryumfować” oraz że On „zatryumfował” już nad zwierzchnościami i mocami ery szatana. Jednak zdarza się, że prawda ta bywa przedstawiana zbyt jednostronnie, z pominięciem wewnętrznego cierpienia i przekonania o grzechu. Niektórzy chrześcijanie zbytnio podkreślają nasz tryumf w Chrystusie i przez to umniejszają rzeczywistość własnego grzechu.
Jak to będzie podczas „millenium”? Albo, ponieważ większość z nas postmilenistów wierzy, że millenium rozpoczęło się wraz z wniebowstąpieniem Chrystusa, pytanie powinno brzmieć: Jak to będzie podczas „chwały Kościoła dni późniejszych”, kiedy wszystkie narody przyjdą do Syjonu, aby przyjąć brzemię Chrystusa? Jak będzie wyglądała osobista pobożność w okresie tego „złotego wieku”? Czy wierzący nie będzie musiał dłużej zmagać się z grzechem?
Nic podobnego. Moja wizja tych dni jest inna. Wierzę, że im bardziej ludzie zbliżają się do Boga, tym lepiej uświadamiają sobie własną słabość w obliczu Jego mocy, własną grzeszność w obliczu Jego świętości, własną nędzę wobec Jego majestatu i własne ubóstwo wobec Jego hojności. Jeżeli chwała dni późniejszych oznacza życie ludzi bliżej Boga, to będzie to czas, gdy ludzie będą musieli zmagać się z własnym grzechem więcej niż poprzednio. W czasie tym ludzie jeszcze bardziej uświadomią sobie, jakim przywilejem jest służba dla Chrystusa, gdyż jeszcze bardziej będą odczuwać, że nie są odpowiedni.
Ich walka rzadko dotyczyć będzie poważnych grzechów w społeczeństwie. Dyscyplina społeczna będzie tak bardzo rozwinięta, że poważne grzechy i przestępstwa ukryją się w ciemnych zakamarkach, gdzie ich miejsce. Oczyszczone społeczeństwo nie będzie uwikłane w pokusy i zło chwili obecnej.
Ludzie będą musieli coraz bardziej zmagać się z własną złością, pożądliwościami i wewnętrznym zepsuciem. Grzechy te nie opuszczą ludzkiego serca, dopóki nie dokona się zmartwychwstanie całego człowieka, którego wierni z wytęsknieniem oczekują.
Wierzę, że chrześcijanie dni późniejszych będą mniej pyszni i próżni niż w czasie obecnym. Będą mniej pewni siebie, a co za tym idzie, bardziej zdani na Boga. Nie będą już tak pewni swoich motywacji, za to będą bardziej otwarci na korektę Ducha.
Widać to w pismach Pawła. Apostoł miał wszelki powód ku temu, by się chlubić (2 Kor 11-12). Jednak napisał, że jedynie „kiedy jest słaby, wtedy jest mocny” (2 Kor 12,10). Wcześniej napisał także, że był „najmniejszym z apostołów” (1 Kor 15,9). Później napisał jeszcze, że był „najmniejszym ze wszystkich świętych” (Ef 3,8). Dojrzalszy w Chrystusie, mówił że jest „pierwszym z grzeszników” i chciał, by inni poszli w jego ślady (1 Tm 1,15).
Paweł widział w sobie sprzeczność, którą wyraził w Rzymian 7,13-25. Wyraził ją na trzy sposoby, najpierw w odniesieniu do prawa, następnie w odniesieniu do osobistej skłonności, a na końcu w odniesieniu do swego położenia. (Zdaję sobie sprawę, że niektórzy uważają, że Paweł mówi tu o swoim nawróceniu, ale nienawrócony człowiek nie miałby takiego duchowego wyczulenia. Inni twierdzą też, że fragment ten mówi o przejściu ze starego do nowego przymierza. Choć do jakiegoś stopnia możliwe jest takie zastosowanie, wydaje mi się, że urywek jasno odnosi się do doświadczenia Pawła.)
Po pierwsze, Paweł stwierdza, że Prawo Boże jest dobre i duchowe (w. 14), i widzi w sobie sprzeczność (w. 15). Pociechą jest to, że może kochać Prawo (w. 16), a co z tego wynika – wyodrębnić swoją grzeszność (w. 17).
Po drugie, Paweł stwierdza, że jego wewnętrzna skłonność opowiada się za czynieniem dobra (w. 18), natomiast znowu widzi w sobie sprzeczność (w. 19). Pociechą jest to, że naprawdę chce czynić dobrze, a co z tego wynika, może wyodrębnić swoją grzeszność (w. 20).
Po trzecie, Paweł stwierdza, że jego położenie jest takie, że przeszedł do stanu, w którym kocha Chrystusa i prawdę (w. 21), a jednak widzi w sobie sprzeczność, gdyż poddany jest wewnętrznemu zakonowi grzechu, który wpływa na jego zachowanie (ww. 22-23). Pociechą jest to, że Chrystus wybawił go z poprzedniego stanu, który Paweł nazywa „ciałem śmierci”, a które odnosi się nie tylko do fizycznego ciała, ale również do sytuacji „ciała politycznego” pod starym przymierzem (w. 24). Paweł może znowu wyodrębnić swoją grzeszność (w. 25).
W rezultacie Paweł znajduje zwycięstwo nie w sobie samym, mimo tego, że jest zbawiony, nawrócony i odnowiony, ale w poleganiu na łasce Ducha Świętego w każdym aspekcie życia (Rz 8,1nn.). Musi polegać na Kimś poza nim samym.
Zatem Paweł daje przykład tego, czym jest pobożność chrześcijan w trakcie trwania „millenium”. Zgoda, narody poddadzą się Prawu Chrystusa. Nastanie dobrobyt i nastąpi rozwój. Mandat kulturowy zostanie wypełniony. Ale nie w oparciu o pewnych siebie, pysznych, cielesnych, „myślących pozytywnie”, japiszonów, jakimi są tryumfalistyczni chrześcijanie. Zostanie raczej wypełniony przez mężczyzn i kobiety, którzy nie polegają na sobie, lecz zdają się całkowicie na swego Pana i Zbawcę Jezusa Chrystusa.
Śmierć i żałoba
Biblia ma wiele do powiedzenia na temat śmierci. Śmierć jest karą za grzech człowieka, w dodatku właściwą karą, gdyż śmierć niszczy grzech. To ostatni wróg, którego Pan Jezus pokona, gdy przyjdzie powtórnie, by przenieść swoją Oblubienicę i jej świat do chwały. Jednak warto przyjrzeć się kwestiom śmierci i żałoby.
Kiedy tracimy naszych ukochanych albo kiedy widzimy porażkę naszej pracy, doświadczamy uczuć związanych ze śmiercią. Jesteśmy związani z innymi ludźmi i rzeczami. Dlatego odczuwamy smutek i żal, a nieraz sami wolelibyśmy umrzeć. Żałoba to solidarność w śmierci.
Kiedy ktoś lub coś umiera, część nas umiera z nimi. Teologowie czasami nazywają te więzi „więzami przymierza”. Ja porównuję to do promieni światła. Wystarczy wyobrazić sobie czerwone włókna światła (krew) łączące męża i żonę oraz rodziców i dzieci, niebieskie włókna światła (niebiańskie) łączące nas z innymi członkami kościoła, zielone włókna światła (świat) łączące nas z materialnymi rzeczami, które cenimy oraz śnieżnobiałe włókna światła, które łączą nas z Osobami Bożymi.
Można wyobrazić sobie, że grzech rozerwał włókna białego światła między nami i Bogiem. Skoro białe światło zawiera w sobie wszystkie kolory tęczy, inne promienie też zostały rozerwane. Na tym polega śmierć, odosobnienie, wyobcowanie. Adam i Ewa doświadczyli tego w Ogrodzie. Rozerwanie więzi z Bogiem doprowadziło do zerwania więzi między nimi, a także z innymi ludźmi oraz więzi ze światem. Tylko w Chrystusie więzi te mogą być odnowione.
Oczywiście dzięki łasce Bożej wszyscy ludzie doświadczają radości płynącej z więzi przymierza, ale tylko tymczasowo. Jeżeli nie odnowią tych więzi w Chrystusie, stracą je i dostąpią odosobnienia w piekle.
Istnieje też inna więź – między tobą i tobą samym. Więź ta może być zerwana. Paweł doświadczył tej sprzeczności podobnej do śmierci i opisał ją w Rzymian 7,14-24. Wielokroć czujemy, że prowadzimy wojnę z sobą samym, niektórzy nawet popadają w stan zdezorientowania, przejawiają „wielorakie osobowości”, a nawet opętanie demoniczne.
Słusznie obawiamy się rozerwania naszych różnorakich więzi. Im więcej inwestujemy w kogoś lub coś, więź staje się mocniejsza. Bardziej bolesne staje się też jej rozerwanie. Mały Książę w powieści Antoine de Saint-Exupery’ego bał się o różę, która została na Asteroidzie B-612. Nie wiedział, dlaczego. Lis wyjaśnił, że właśnie czas, który Książę na nią „stracił”, uczynił ją cenną. A ponieważ Saint-Exupery „stracił” czas na Małego Księcia, opłakiwał jego śmierć, choć wiedział, że Książę nadal rządził w niebie.
Doświadczenie śmierci jest realne. Wiele lat pracujemy nad jakimś zadaniem, a ono rozpada się w gruzy. Tracimy ukochanych. Wówczas sami odczuwamy śmierć.
Z jednej strony jest to horror, gdyż śmierć jest ostatnim wrogiem. Udawanie, że tak nie jest, „pozytywne myślenie” i bawienie się dalej jest pogańskim, a nie biblijnym wyjściem. Paweł napisał, że powinniśmy „płakać z płaczącymi” (Rz 12,15). Czyż i Jezus nie płakał nad zburzeniem swawolnej Jerozolimy?
A jednak śmierć i strata mogą okazać się pozytywnym doświadczeniem, gdyż przywodzą na pamięć podstawy naszej wiary. Rzucają nas w ramiona Chrystusa. Obdzierają nas z ułudy i uczą, że ten świat nie jest ostatnim.
Postmilenizm japiszonów
Amerykanie nie przywykli do cierpienia. Przyzwyczailiśmy się do zwycięstw, sukcesów i przodowania. Chcemy być „na szczycie”. Planujemy kariery i udajemy się za nimi. Myślimy pozytywnie.
Patrząc na życie i jego problemy, myślimy, że można je rozwiązać przy zastosowaniu odpowiednich technik. Problem ze zdrowiem? Odpowiedzią będą medykamenty czy witaminy, możliwe, że nowa dieta. Problem z samochodem? Wystarczy naprawić. Problem z rządem? Trzeba następnym razem inaczej zagłosować. Śmierć nie musi być problemem – można ją odsunąć w czasie.
Choć takie nastawienie do pewnego stopnia jest dobre, nie sprawdza się na dłuższą metę. Wielu Amerykanów uczęszczało na „kursy sukcesu”, by po kilku miesiącach przekonać się, że rzeczywistość jest inna. Często przechodzimy od jednego kursu „pozytywnego myślenia” do następnego, szukając technik, które sprawią, że poczujemy się lepiej i że „rozwiążemy” nasze „problemy”.
Starożytny Izrael w czasach swojej świetności myślał podobnie. Niewłaściwie czytali Salomonową Księgę Przypowieści, zakładając, że zrozumieją każdy problem, pobiją każdego wroga, rozwiążą każdą trudność, gdy tylko będą właściwie myśleć i czynić właściwe rzeczy.
Jednak Salomon znał rzeczywistość. Możliwe, że kiedyś myślał podobnie, ale Bóg pokazał mu inny wymiar życia. Napisał więc Księgę Kaznodziei, która chyba nigdy nie stała się takim bestsellerem jak Księga Przypowieści. Włączono ją do programu czytania Biblii, ale nie sięgano do niej często.
W Księdze Koheleta Salomon stwierdza, że życie to nie seria problemów, które można rozwiązać, stosując odpowiednie techniki. Według niego życie to czasem seria niewyjaśnionych nieszczęść, przez które trzeba przejść, zdawszy się na wiarę. Często nie wiemy, co tak naprawdę lub dlaczego się dzieje. Często widzimy, jak bezbożnemu się powodzi, a sprawiedliwy jest gnębiony, i nie widzimy w tym sensu. Czynimy to, co słuszne, a jednak nas za to krzyżują.
Życie zmienia swoje oblicza, jak pisze Salomon. Jest czas śmiechu, ale i czas płaczu, czas szukania i czas rozstawania się z rzeczami zgubionymi (3,4.6). Świat jawi się jako pozbawiony sensu. Człowiek nie może niczego osiągnąć (1,14). Poznanie nie na wiele się zdaje (1,17). Przyjemności nie zmieniają niczego (2,1). Praca nie za wiele przynosi (2,4). To, co posiadamy, nie zmienia niczego (2,7). Mądrość do niczego nie prowadzi (2,12).
Niektórzy twierdzą, że Salomon miał na myśli jedynie sprawy „pod słońcem”, a więc to, że z perspektywy człowieka bez Chrystusa rzeczy nie mają sensu. Oczywiście to prawda, ale Księga Kaznodziei mówi o wiele więcej. Stwierdza, że nawet wierzący często nie może pojąć tego świata i nic nie jest w stanie z tym zrobić. Bóg to tak po prostu ustanowił.
Doświadczamy bólu i cierpienia. Wołamy: „Boże, pokaż mi, co robię źle, a to zmienię!” Jednak nie otrzymujemy odpowiedzi. Uświęcenie nie jest proste.
Salomon doświadczył, co to znaczy być największym z japiszonów. Był młody. Mieszkał w mieście i pracował nad największym miejskim projektem czasów biblijnych. Był zawodowcem. Z czasem jednak wszystko nabrało innego wymiaru.
W Księdze Przysłów Salomon stwierdza, że życie ma sens – nietrudno go poznać. W Księdze Koheleta Salomon stwierdza, że życie nie ma sensu – nie można go zgłębić. Oba stwierdzenia są prawdziwe. Lecz Amerykanie nie chcą słuchać Koheleta, podobnie jak Izraelici i faryzeusze w przeszłości.
Nawet Hiob może się dziwić Koheletowi, gdyż na końcu otrzymał podwójną zapłatę. Salomon w Księdze Koheleta nie może być pewny odwrócenia losu. Stwierdza raczej, że na końcu człowiek się starzeje i nie może już wiele zdziałać. Potem umiera.
Salomon ma jednak pewność, że Bóg ostatecznie rozsądzi wszystkie sprawy. Poza tym światem istnieje inny, świat bez bólu, ofiary, cierpienia, rozczarowania i śmierci – świat, w którym właściwe oczekiwania nie spalają na panewce. Obecny świat nie jest jeszcze tamtym światem.
Jako biblijnie wierzący chrześcijanin i postmilenista od prawie dwudziestu lat, myślę o tych sprawach, gdy przyglądam się odrodzeniu postmilenizmu w Ameryce. Czy będzie to prawdziwie biblijny postmilenizm? Czy znajdzie się w nim miejsce na Księgę Kaznodziei? Czy znajdzie się w nim miejsce na noszenie krzyża? Czy uzna, że nie można zgłębić Boga, choć można Go poznać? Czy podda się jak glina rękom Garncarza?
A może po prostu zamerykanizuje się? Skupi się na pozytywnym myśleniu, na zwycięstwach, bogactwie, karierze na szczycie, na stylu japiszonów?
Bądź co bądź kariera to nie to samo, co powołanie. Myślenie pozytywne to nie to samo, co myślenie realistyczne w zgodzie z Biblią. Przodowanie to nie to samo, co stawanie się sprawiedliwym. Bycie na szczycie to nie to samo, co bycie dostrzeżonym przez Króla (Łk 14,7-11).
Historyczny postmilenizm zawsze uznawał, że Bóg stawia swój lud i ten świat w obliczu wielu prób, aby ich oczyścić i uczynić lepszymi. Często zdarza się, że nigdy nie dowiadujemy się, dlaczego te próby nas dotykają.
Jesteśmy obrazem Bożym i dlatego posiadamy pewną „nieskończoną głębię”, która odzwierciedla Jego nieskończoność. Jednak grzech i zepsucie na wskroś nas wypaczają. Nasze zepsucie sięga tak głęboko, że nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Dlatego Bóg doświadcza nas różnymi próbami, które dotykają nieuświadomionych pokładów naszego zepsucia. Kiedy tak się dzieje, nie rozumiemy dlaczego, ponieważ nie jesteśmy w stanie. Tylko On jest w stanie, a my musimy Mu zaufać.
Jeśli pragniemy odrodzenia chrześcijaństwa w Stanach Zjednoczonych, nie możemy zachowywać się jak religijne japiszony. Prawdziwe chrześcijaństwo musi poświęcić tyle samo uwagi Księdze Kaznodziei, co Księdze Przypowieści.
Tłumaczył Sebastian Smolarz.
Tytuł oryginału: An Antodote for Yuppie Postmillennialism. Biblical Horizons Newsletter nr 6/1989. www.biblicalhorizons.com