Ofiara pochwalna; Richard Bledsoe

I.

Cierpienie i niedola stanowią nowy problem dla współczesnego świata. Spośród wszystkich argumentów przeciwko istnieniu Boga tylko problem zła ma jakiekolwiek znaczenie. Dla człowieka Zachodu jest on głównym źródłem egzystencjalnego bólu. Wątpię, by przeciętny zjadacz chleba zaprzątał sobie głowę technicznymi zastrzeżeniami do argumentu kosmologicznego Kalama. Prawdopodobnie argument ten w ogóle go nie interesuje. Jednak problem zła jak najbardziej go niepokoi. Widać to wyraźnie po reakcjach na tsunami sprzed kilku lat. Wielu dziennikarzy powtarzało jedno pytanie: Jeśli Bóg istnieje, to jak mógł do tego dopuścić?! Jednak to pytanie zaczęto zadawać stosunkowo niedawno. Przez większą część historii ludzkość uważała, że nie ma co tu zbytnio dociekać – cierpienie nigdy nie jest niesprawiedliwe. Kto cierpi, ten po prostu na to zasłużył. Również Księga Hioba nie była odpowiedzią na współczesne pytanie o „niezasłużone cierpienie”. Nie była nią też wypowiedź Jezusa na temat ludzi, którzy zginęli pod zawaloną wieżą w Syloe (por. Łk 13,1-5). W obu przypadkach pytający byli pewni, że posiadają właściwą odpowiedź. Z tego samego powodu tsunami nie stanowiło problemu dla islamskich fundamentalistów – Indonezja została dotknięta karą za niestosowanie przepisów Szariatu.

Wątpię, by „problem cierpienia” był jakąś szczególną intelektualną przeszkodą na drodze do Boga aż do czasów Woltera. To Wolter w Kandydzie poddał surowej krytyce twierdzenie Leibniza o „najlepszym z możliwych światów” po tym, jak śmierć zabrała tysiące istnień w czasie wielkiego trzęsienia ziemi w Lizbonie w 1755 roku[1]. To był moment przełomowy w ewolucji ludzkiej świadomości. Myślę, że uprzednio niemal wszyscy po prostu zakładali, że są godni potępienia i zasługują na cierpienie, które ich dotyka. Pytanie średniowiecznych brzmiało więc: Jak Bóg może przebaczyć tak wielkiemu grzesznikowi jak ja? Podobnie pytał Luter: Jak sprawiedliwy Bóg może usprawiedliwić takiego grzesznika jak ja? Jednak Wolter zapoczątkował nową epokę. Od jego czasów ludzie pytają: Jak Bóg może dopuścić, by cierpiał ktoś taki jak ja? Z czasem to pytanie stało się pytaniem o samo istnienie Boga.

Księga Hioba – nazwana przez G. K. Chestertona „wielką tajemnicą Hebrajczyków” – stworzyła niezamierzone konsekwencje. Według niej cierpienie jest niepoznawalną tajemnicą. Przyczyny cierpienia nie zawsze kryją się w nieprawości ofiary. Bóg ma swoje powody, by pozwolić na cierpienie, jednak nie uznał za właściwe w pełni je nam objawić. Niestety, zwłaszcza mieszkańcy Zachodu wyciągnęli z tego zbyt pochopne wnioski, że wszelkie cierpienie jest nie tylko niezasłużone, lecz wręcz niesprawiedliwe. Jest to dowód a-priori na Bożą niesprawiedliwość, a nawet na Jego nieistnienie. Każde cierpienie stało się dla nas powodem do resentymentu i gniewu.

Odpowiedź Hioba na cierpienie była trojaka. Po pierwsze, chwalił Boga, mówiąc: „Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę. Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione! W tym wszystkim Hiob nie zgrzeszył i nie przypisał Bogu nieprawości” (Hi 1,21-22).

Po drugie, centralna i najdłuższa część księgi opisuje walkę Hioba z tymi, których często nazywa się „pocieszycielami”, a którzy w rzeczywistości byli jego prześladowcami[2]. W tej części Hiob niemalże oskarża Boga o niesprawiedliwość w tym wszystkim, co go spotkało. Dlatego Bóg nie tylko wykazuje winę prześladowców Hioba, ale też napomina Hioba i broni swoich decyzji: „Naprawdę chcesz złamać me prawa? Wykażesz Mi zło? Jesteś czysty?” (Hi 40,8). Następnie Bóg konfrontuje Hioba z serią pytań, na które ani on, ani nikt inny nie jest w stanie udzielić odpowiedzi. Bóg jest niepojęty, ale też dobry.

W końcu, księga kończy się opisem błogosławieństwa udzielonego Hiobowi przez Boga – Bóg w dwójnasób oddaje Hiobowi to, co wcześniej zabrał mu szatan, i ustanawia Hioba kapłanem dla jego prześladowców. Prześladowcy Hioba muszą udać się do niego z ofiarami i liczyć na jego modlitwę. Jak wykazał René Girard, stanowi to całkowite odwrócenie wszelkich pogańskich mitów. W pogańskich mitach osoba cierpiąca dostępuje pewnego rodzaju rytualnej egzekucji, ponieważ jej cierpienie stanowi dowód jej winy. Dopiero potem kraj lub miasto mogą liczyć na błogosławieństwo, które jest odpowiedzią na ukaranie winnego obrazy bogów[3].

Na konfrontację z Bogiem Hiob jeszcze raz odpowiedział uniżeniem i uwielbieniem: „Hiob na to odpowiedział Panu, i rzekł: Wiem, że Ty wszystko możesz, co zamyślasz, potrafisz uczynić. Kto przesłania zamiar nierozumnie? O rzeczach wzniosłych mówiłem. To zbyt cudowne. Ja nie rozumiem. Posłuchaj, proszę. Pozwól mi mówić! Chcę spytać. Racz odpowiedzieć! Dotąd Cię znałem ze słyszenia, obecnie ujrzałem Cię wzrokiem, stąd odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i w popiele” (Hi 42,1-6).

II.

Współczesny mieszkaniec Zachodu żyje w niespotykanym dotychczas bogactwie i luksusie, a jednocześnie jest nękany poczuciem lęku, wyobcowania i psychicznej udręki. Staje się to szczególnie widoczne, gdy zestawimy go z mieszkańcami tak zwanego „trzeciego świata” – często to ludzie biedniejsi okazują większą radość i zadowolenie z życia. Ale dlaczego?

Zachód zafałszował historię Hioba. Kto dziś cierpi, ten często rości sobie prawo do prześladowania innych. Uważa, że jego cierpienie jest zawinione przez Boga i bliźnich. Jestem usprawiedliwiony po prostu dlatego, że jestem sobą – to parodia luterskiej doktryny o usprawiedliwieniu przez wiarę. Resentyment, czyli poczucie urazy i żalu na wspomnienie rzeczywistych lub rzekomych krzywd, stał się zasadą kontrolującą naszą psychikę. Jego paliwem jest wyobcowanie, narcystyczny egotyzm i zawiedzione nadzieje. Mam prawo być nieszczęśliwy, ponieważ mam prawo do niczym nieograniczonego szczęścia, a moje poczucie nieszczęścia budzi we mnie „sprawiedliwy” gniew. Jak powiedział Louis Auchincloss, staliśmy się „kolekcjonerami krzywd”[4].

Apostoł Paweł miał jednak czelność napisać: „Lecz Bogu niech będą dzięki, który nam zawsze daje zwycięstwo w Chrystusie…” (2Kor 2,14). Nie jest to przejaw sztucznego lub naiwnego tryumfalizmu. Dla Pawła bowiem zwycięstwo to między innymi doświadczenie cierpienia, dzięki któremu ma udział w cierpieniach Chrystusa (por. Flp 1,24). Już chrzest oznacza udział w pasji i śmierci Jezusa, a tym samym również w Jego zwycięstwie. Dla chrześcijanina cierpienie nigdy nie jest czymś, co jest mu narzucone z zewnątrz, lecz wynika ze zjednoczenia ze Zbawicielem. Cierpienie jest dla Pawła jedyną drogą do chwały (por. 2Tm 2,11-13). Tak było w życiu Chrystusa, więc tak musi być i w naszym. Jesteśmy bowiem Jego naśladowcami. To znaczy, że w życiu chrześcijanina cierpienie jest zintensyfikowane – w szczególny sposób odczuwamy skutki Upadku, ale też możemy doświadczyć wyjątkowej pociechy Ducha Świętego (por. 2Kor 1,5). Z tych powodów cierpienie jest okazją do dziękczynienia i chwalenia Boga. Dlatego Paweł wielokrotnie powtarza: „Zawsze się radujcie. Bez przystanku się módlcie. Za wszystko dziękujcie” (1Tes 5,16-18).

Współczesne doświadczenie frustracji, neurozy i resentymentu jest owocem rosnącej samoświadomości, co z kolei jest rezultatem głoszenia Ewangelii, która rozbudziła nasze życie wewnętrzne. Niestety cierpienie stało się dla nas kamieniem obrazy, ponieważ nie przyjęliśmy wszystkich ewangelicznych darów. Już nie jesteśmy dziećmi, lecz jeszcze nie jesteśmy dorośli.

III.

Bóg nieraz posługuje się tym, co małe i proste, by osądzić to, co wyszukane i wyniosłe. XX wiek ukazał nam wiele takich sytuacji. Jedną z nich było tak zwane Przebudzenie na Azusa Street, które dało początek współczesnemu ruchowi zielonoświątkowemu.

Po stu latach wyraźnie widać, że charyzmatyczne skrzydło Kościoła jest najszybciej rozwijającym się jego elementem. Tradycyjne kościoły w Ameryce przekonały się o tym zwłaszcza podczas drugiej fali przebudzenia zielonoświątkowego w latach sześćdziesiątych. Jak wszystkie przebudzenia również to ma swoje mocne i słabe strony. Jest w nim wiele śmiecia, co nie znaczy, że nie kryje się pod nim złoto. Jednym z wielkich darów tego przebudzenia był powrót do entuzjastycznego uwielbienia rozumianego jako „ofiara pochwalna” (por. Hbr 13,15). Niczego bardziej nie potrzebuje współczesny świat. W mojej ocenie właśnie tego nam trzeba – zwłaszcza w świetle naszych problemów z cierpieniem.

Dwie publikacje na ten temat zasługują na szczególną uwagę. Pierwsza to Prison to Praise (Od więzienia do wielbienia) autorstwa Merlina Carothersa. To praca autobiograficzna byłego kapelana wojskowego, który będąc młodym chłopcem, stracił ojca i doświadczył wielu problemów typowych dla takich sytuacji. Służąc w wojsku, trafił do aresztu za nieusprawiedliwione oddalenie się z miejsca służby, co było kulminacją wielu jego pomyłek spowodowanych niedojrzałością i słabością charakteru. Po jakimś czasie nawrócił się na chrześcijaństwo. W wyniku splotu dziwnych wypadków jego wojskowa kartoteka została wyczyszczona i mógł ponownie zaciągnąć się do armii jako kapelan. Szybko odkrył jednak, jak bardzo był bezsilny wobec wyzwań, jakie spotykał w czasie służby. W tym czasie zbliżył się do ruchu charyzmatycznego i doświadczył „chrztu w Duchu” i wewnętrznej przemiany, ale największe odkrycie wciąż na niego czekało.

Kiedy wrócił z Wietnamu, przeszedł przez okres wielkiego zniechęcenia. Czytając Biblię, co raz znajdował słowa o radości. Chrystus przyszedł, by dać nam radość. Jak jednak mamy doświadczyć tej radości? Potem przeczytał w Ew. Łukasza, że mamy dosłownie „skakać z radości” (Łk 6,23; wg greckiego tekstu), kiedy ludzie okazują nam nienawiść i odrzucają ze względu na Chrystusa. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi, lecz teraz tym bardziej poruszył go ten tekst. Później znalazł słowa Pawła: „Mam upodobanie w słabościach, w zniewagach, w potrzebach, w prześladowaniach, w uciskach dla Chrystusa” (2Kor 12,10). Również na nie nie zwracał dotychczas uwagi.

„Raz za razem znajdowałem w Biblii słowa: Radujcie się! Za wszystko dziękujcie Bogu! Psalmiści w kółko mówili o radości pośród utrapień: »Zmieniłeś skargę moją w taniec« (Ps 30,12). Też tego pragnąłem. Ale jak? Pewnego wieczoru na spotkaniu modlitewnym zacząłem się śmiać. Śmiałem się przez piętnaście minut i słyszałem, jak Bóg powiedział do mnie: »Czy cieszysz się, że Jezus umarł za twoje grzechy?«. »Tak, Panie. Ogromnie się cieszę!«. »Czy myśl o Jego śmierci za twoje grzechy napełnia cię radością?«. »Tak, Panie – wielką radością«. »Czy wciąż musisz przymuszać się do radowania się Jego śmiercią?«. »Nie, Panie. Jestem przepełniony radością«.

„Wiedziałem, że Bóg chce mi pokazać, jak łatwo jest cieszyć się tym, że Chrystus umarł za moje grzechy. Mogłem śmiać się, klaskać, skakać i śpiewać z wdzięczności za to, co dla mnie uczynił. Nic nie mogło dać mi większej radości. Nic nie mogło przyćmić tego faktu.

„Wciąż się śmiałem, lecz we wnętrzu poczułem wielki spokój. Wydawało mi się, że oto Bóg chce nauczyć mnie czegoś nowego. Bóg powiedział: »Widzę, że naprawdę cieszysz się, że wbiłeś gwoździe w ręce mego Syna. Czyż nie? Naprawdę cieszysz się, że wbiłeś gwoździe w stopy mego Syna. Naprawdę cieszysz się, że przebiłeś Jego bok, z którego wypłynęła krew i wsiąkła w ziemię. Naprawdę wielce się radujesz, że to wszystko przydarzyło się mojemu Synowi. Czyż nie?«.

„Wtedy wszystko umilkło. Nie wiedziałem, co powiedzieć. »Cieszysz się, że to wszystko przydarzyło się mojemu Synowi?«. W końcu wykrztusiłem z siebie: »Tak, Panie. Nie rozumiem tego, ale cieszę się«. Przez chwilę zastanawiałem się, czy udzieliłem właściwej odpowiedzi. Czy dobrze odczytałem intencję Boga. I wtedy, ku mojej wielkiej radości, usłyszałem odpowiedź Boga: »To dobrze, mój synu. Chcę, byś się cieszył«.

„Znów się śmiałem, a moja radość była tym większa, im lepiej rozumiałem to, że Bóg chce, abym się cieszył. Potem znów się uciszyłem i zrozumiałem, że Bóg chce mnie nauczyć jeszcze czegoś. »Teraz posłuchaj, mój synu. Chcę, byś do końca swego życia – kiedykolwiek spotka cię coś choćby odrobinę lżejszego niż to, co spotkało mego Syna – radował się tak, jak radowałeś się, kiedy pierwszy raz zadałem ci pytanie, czy cieszysz się z powodu Jego śmierci«. Odpowiedziałem: »Tak, Panie. Rozumiem. Do końca życia będę wdzięczny, będę Cię chwalił, będę cieszył się i śpiewał. Będę radował się wszystkim, co sprowadzisz do mego życia«”[5].

Dalej Carothers opisuje to, jak próbował wprowadzić w życie to, co obiecał, a także to, jak powyższa lekcja stała się fundamentem jest posługi duszpasterskiej. Podaje liczne przykłady tego, jak zmieniło się życie ludzi, którzy zaczęli żyć według tej zasady. Zwykle ludzie reagowali zdziwieniem, gdy usłyszeli, że mają cieszyć się wszystkim, co im się przydarza. Kiedy jednak zaczęli tak postępować, często miało to nieoczekiwane konsekwencje. I tak ludzie zaczęli dziękować Bogu za to, że trafili do więzienia, że ich mężowie zostali wysłani do Wietnamu, że ich dzieci uciekły z domu, że ojciec jest alkoholikiem, że dorastająca córka zaczyna się buntować.

W tym samym czasie niezależnie od Carothersa do podobnych wniosków doszła również Catherine Marshall, autorka literatury pobożnościowej. Co więcej, tak się stało, że ktoś przysłał jej książkę Carothersa, co było dla niej znakiem, że nie myliła się w swoich konkluzjach. Poświęciła temu tematowi dwa pierwsze rozdziały swojego bestsellera pod tytułem Something More (Coś więcej). W jej przypadku na pewnym etapie życia coś zaczęło się psuć. Chodziło o wielkie i małe sprawy, w tym między innymi o śmierć wnuka. Bóg sprawił, że musiała zmierzyć się z Jego suwerennością. Przez lata unikała jednego z rozdziałów w książce swego mentora, Hanny Whitehall Smith, pod tytułem God Is In Everything (Bóg jest we wszystkim). Opisana była w nim wizja pewnej kobiety ze wspólnoty kwakrów, dzięki której zrozumiała, że dłoń Boża jest we wszystkim – dobrym i złym – co spotyka nas w życiu, tak że nic nie może się nam przydarzyć, o ile Bóg na to nie zezwoli.

„W końcu dla tej kobiety (a w konsekwencji również dla Hanny Smith) został rozwiązany jeden z najbardziej drażliwych problemów – Bóg jest we wszystkim. Wszystko, co spotyka nas w życiu, pochodzi z Jego dłoni, niezależnie od tego jak bardzo złe są przyczyny wtórne, przez które dotyka nas nieszczęście. Zdaniem Hanny Smith tylko akceptacja tego twierdzenia pozwala zgodzić się z tak często spotykanym w Biblii wezwaniem: »Za wszystko dziękujcie; taka jest bowiem wola Boża w Chrystusie Jezusie względem was«. Przy czym »wszystko« rzeczywiście oznacza wszystko – zarówno dobre, jak i złe”[6].

W zielonoświątkowych i charyzmatycznych kręgach często używa się dwóch historii biblijnych dla zilustrowania tej zasady. Pierwsza opowiada o królu Jehoszafacie, który musiał stawić czoła przytłaczającym siłom Ammonitów. Jehoszafat postanowił wysłać naprzeciw wrogiej armii zastępy śpiewaków, którzy chwalili Boga, a Bóg w odpowiedzi dał królowi zwycięstwo (por. 2Krn 20,20-23). Druga historia opisana jest w szesnastym rozdziale Dziejów Apostolskich. Kiedy Paweł i Sylas zostali najpierw wychłostani, a potem wrzuceni do więzienia, to mimo wszystko śpiewem chwalili Boga, a wtedy zatrzęsła się ziemi, ich kajdany opadły i otworzyły się drzwi celi. Obie historie przedstawiają „moc uwielbienia” oraz cuda, jakie są owocem uwielbienia.

Catherine Marshall podaje trafną definicję „ofiary pochwalnej”: „Fakt, że Pismo mówi tu o ofierze, wskazuje na to, że kiedy chwalimy Boga za nasze kłopoty i nieszczęścia, rzeczywiście z czegoś rezygnujemy. Ofiara jest bowiem »rezygnacją z lub zniszczeniem tego, co cenne lub pożądane, ze względu na to, co uważamy za cenniejsze lub bardziej godne pożądania«. W tym przypadku rezygnujemy z prawa do błogosławieństwa, które – jak sądzimy – nam się należy”[7].

Mogę tylko dodać moje świadectwo do dwóch powyższych. Kiedy pierwszy raz spotkałem się z takim myśleniem, było to dla mnie jak napomnienie. Ale zauważyłem też, że kiedy chwaliłem Boga za sprawy, które napełniały mnie lękiem i pozbawiały nadziei, wtedy coś zaczęło się zmieniać. Częściowo chodziło o zmianę w mojej psychice. Lęk ustępował, co pozwalało mi w bardziej rozumny sposób zmierzyć się z sytuacją. To jednak nie wszystko. Zdawało się, że Bóg rzeczywiście zaczynał działać w nowy sposób i zmieniać pewne okoliczności. Ja sam musiałem jednak zrezygnować z szukania pocieszenia w użalaniu się nad sobą i w rozpamiętywaniu doznanych krzywd. Odkryłem, że przyjemność płynąca z resentymentu i beznadziei jest nie do pogodzenia z chwaleniem Boga.

Co więcej, okazało się, że byłem w stanie znaleźć rozwiązanie pewnych trudnych problemów duszpasterskich, wobec których wcześniej musiałem skapitulować. Zwykle były to przypadki radosnego niszczenia własnego życia w reakcji na jakiś zawód życiowy. Najczęściej ludzie nie czynią tego świadomie. Dla wielu z nich – chronicznych malkontentów i frustratów – chwalenie Boga rzeczywiście było rewolucyjnym rozwiązaniem.

Zasada działa nie tylko na indywidualnym poziomie. Cały Kościół wezwany jest do składania „ofiary pochwalnej”. Dlatego nabożeństwo rozumiane jako duchowa walka jest jedną z najważniejszych rzeczy, jakimi powinniśmy się zająć. Nie widzę, co innego mogłoby dokonać przemiany naszej świadomości.

Kiedy poczuwam się do obowiązku chwalenia Boga i składania Mu dziękczynienia w każdych, nawet najtrudniejszych, okolicznościach, to moja relacja z otoczeniem ulega przemianie. Cierpienie nie jawi się już jako coś niesprawiedliwego, co jakoś trzeba przeczekać, lecz staje się przesłaniem od Boga. Bóg używa wszystkich okoliczności dla mojego dobra i dla dobra Kościoła. Jeśli tak jest, to znaczy, że zostałem wyzwolony z tego, co Owen Barfield nazwał „grzechem literalności”, który sprawia, że w gruncie rzeczy postrzegam świat jako obiektywnie istniejącą maszynę. Świat jest jednak domem danym mi przez Boga oraz sceną, na której Stwórca objawia swoją chwałę.

Naszym problemem jest zbytnio rozbudzona świadomość. Choć z drugiej strony nie posiadamy wystarczająco dużo świadomości. Kiedy odpowiadamy na cierpienie uwielbieniem i dziękczynieniem, wtedy wzrasta nasza świadomość. Jako kapłani Nowego Przymierza musimy przyjąć świat do naszej świadomości i przemienić go przez „ofiarę pochwalną”. Nie jest to możliwe, jeśli tylko szukamy ulgi dla siebie samych. Cierpienie i niedola zmuszają nas do wyjścia z wygodnego kokonu egoizmu i życia w realnym świecie.

IV.

Często to proste rzeczy zmieniają świat. Myślę tu o bracie Lawrence’ie i jego praktyce obecności Bożej; o św. Franciszku, którego prostota na pewno miała transformujący wpływ na świat; o Teresie z Lisieux i jej prostodusznej miłości do wszystkiego. Spośród protestantów warto wymienić George’a Mullera, który zwykł o wszystko prosić Boga z dziecinną prostolinijnością. Nie należy też zapominać o pierwszych kwakrach, a w szczególności o George’u Foxie, podobnie jak o prostocie wielu przebudzeniowców takich jak Dwight L. Moody. W każdym z tych przypadków prostota zmieniła świat.

Ponad sto lat temu Teresa z Lisieux, zwana też Małym Kwiatkiem, zaproponowała nową formę prostodusznej pobożności. Być może tylko nowa Mała Teresa jest w stanie uratować zbłąkaną Europę i Amerykę. Mała Terasa, czyli ludzie, których służba polega w gruncie rzeczy na jednym – na ofiarowaniu Bogu dziękczynienia za wszystkie rzeczy. Ile takich osób potrzeba, by zmienić atmosferę Francji lub Belgii? Oba te narody posunęły się bardzo daleko w oskarżaniu Boga i zaprzeczaniu Jego istnienia. Ich uszy są głuche na Ewangelię. Lecz nie tylko tam ludzie lubują się w użalaniu się nad sobą i rozpamiętywaniu krzywd. Czy indywidualne oraz wspólnotowe chwalenie Boga może tu cokolwiek zmienić? Myślę, że tak.

Ludzie wysublimowani często śmieją się z kogoś takiego jak Carothers. „Naiwny charyzmatyk”. Sam kiedyś tak myślałem, ale teraz wydaje mi się, że jest on lepszym chrześcijaninem niż niejeden wyrafinowany wyznawca Chrystusa. Również Catherine Marshall nie proponuje nic ponad najwyższą formę praktycznego chrześcijaństwa. Bóg posługuje się prostymi ludźmi, by zawstydzić to, co wyniosłe. Nasze społeczeństwa toną w oceanie narcyzmu, resentymentu i bałwochwalczego egotyzmu. Myślę, że proste chwalenie Boga może być lekarstwem na nasze bolączki. Nic innego nie stanowi takiego wyzwania dla chorobliwej introspekcji jak dziękowanie Bogu za wszystko i we wszystkich okolicznościach. Oznacza to, że mamy dziękować Bogu nawet za wszechobecny narcyzm, resentyment i egotyzm. Nie dlatego że są dobre same w sobie, lecz dlatego że na ich tle Bóg objawia swoją chwałę w odkupieniu grzeszników. Ja potrzebuję tego, czego potrzebuje moje miasto. I w znacznej mierze uczymy się tego z prostoty ruchu zielonoświątkowego, a nie od wyrafinowanych i utytułowanych naukowców.

Przypisy

[1] Twierdzenie Leibniza o najlepszym z możliwych światów jest przykładem zsekularyzowanej doktryny chrześcijańskiej, a dokładnie nauczania Pawła z Rz 8,28: „Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują, to jest z tymi, którzy według postanowienia jego są powołani”. Kiedy oddzielimy chrześcijańską nadzieję od Boga objawionego w Biblii, wtedy pozostanie nam tylko naiwny, a nawet bezmyślny optymizm. Dlatego Wolter bez większego problemu mógł wyśmiać Leibniza po katastroficznym trzęsieniu ziemi.

[2] „Pocieszyciele” Hioba oskarżają go m.in. o okradanie wdów i sierot, o przyjmowanie łapówek, o bogacenie się kosztem biednych i o religijną hipokryzję.

[3] René Girard, Dawna droga, którą kroczyli ludzie niegodziwi, tłum. M. Goszczyńska, Warszawa 1992

[4] Louis Auchincloss, The Injustice Collectors, New York 1950

[5] Merlin Carothers, Prison to Praise, Plainfield 1970, s. 70-71

[6] Catherine Marshall, Something More, New York 1974, s. 8

[7] Tamże, s. 21

Tłumaczył Bogumił Jarmulak.

Tagged with:
 

Leave a Reply

(Spamcheck Enabled)